List 3 z Bhutanu Klasztor Tygrysie Gniazdo    
Wpisany przez Elżbieta Migdał  
Piątek, 29 Sierpień 2014 01:00
Droga Pani Alicjo.
 
Kolejny hotel- super ale internet do bani - mimo starań nie mogę dołączyć żadnego zdjęcia. Próbowałam wysłać również Peldenowi nasze zdjęcie z zakończenia trekkingu i tak samo bez powodzenia. Przesyłam więc relacje z naszej wyprawy, która mimo deszczu bardzo nam się podobała.
Dzisiaj jesteśmy już w Thimphu - stolicy Bhutanu. Niestety zostałyśmy zmuszone skrócić nasz trekking z powodu deszczowej pogody. Wszystko ustaliłyśmy już wcześniej patrząc na pogodę w Paro.
 
Spotkałyśmy się z szefem naszego biura panem Peldenem który praktycznie namówił nas do skrócenia trekkingu. Trekking rozpoczęliśmy trochę dalej niż było w planie- nasz kierowca zawiózł nas za wioskę tak że wędrówkę rozpoczęliśmy już na granicy lasu- mijałyśmy tylko pojedyncze gospodarstwa. Początek drogi i praktycznie od razu umiarkowany deszcz zmusił nas do ubrania peleryn - droga prowadziła przez las - olbrzymie sosny i dęby z dziwnymi liśćmi -takimi pozbawionymi karbowania, świerki albo drzewa podobne do świerku, wszystkie pnie porośnięte mchami, liśćmi paprociopodnymi, oraz porostami, z gałęzi zwieszały się dziwne rośliny zwane "brodą starego mężczyzny", w poszyciu widniały różnego rodzaju grzyby- większość trujących, białe małe truskawki, miniaturowe maliny i poziomki. Tych białych truskawek lepiej nie jeść bo może zachorować.
 
Ucieszyłyśmy się bo przestało padać ale na krótko -zdążyłyśmy usiąść na chwilkę, popatrzeć na mur mani- w Bhutanie wyglądający jak prawdziwy mur- zrobiłyśmy zdjęcie dużemu skrzydlatemu owadowi który do nas przyleciał i ruszyliśmy dalej. Błotnista droga wiła się zdecydowanie w górę, minęły nas nasze konie niosące na grzbiecie cały obozowy ekwipunek a towarzyszył im pan od koni oraz kucharz. Niestety deszcz przerodził się w ulewę - zatrzymaliśmy się pod gęstymi koronami drzew gdzie czekał kolejny członek naszej wyprawy z przygotowanym lunchem niestety i te geste korony drzew przepuszczały ulewę.
 
Lunch był bardzo dobry: wołowina trochę twarda, dziwne zielone warzywa, szpinak, ryż -wszechobecny, sok jabłkowy i jabłko na deser. Stojąc w tym deszczu zaczęło robić nam się zimno więc ruszyliśmy dalej. Bardzo przydatne okazały się nasze kije. Deszcz ustał i zatrzymałyśmy się w lesie rozbrzmiewającym brzęczeniem wydawało nam się że świerszczy -a okazało się że to grają te skrzydlate owady które widziałyśmy wcześniej - dźwięki wydają gębą. Na polanie rozłożyłyśmy do wyschnięcia nasze peleryny łudząc się że to już koniec deszczu. Spotkaliśmy ludzi ściągających wielkie kłody drzewa z góry na dół. Ruszyłyśmy dalej- drzewa zastąpiły zielone rododendrony - zdobyłyśmy cel naszej dzisiejszej wędrówki- przełęcz na wysokości 3500 mnpm- weszliśmy z wysokości 2600 m. Trochę zejścia za przełęcz i oczom naszym ukazał się obóz - dwa żółte namioty the north face i namiot kuchnia, jadalnia i ubikacja (obudowana namiotem wykopana dziura w ziemi ale na patyku zawieszony biały papier toaletowy).
 
Znowu zaczęło padać. W namiocie jadalni czekał na nas stół i krzesełka oraz ciepła herbata i prażony z cukrem ryż oraz ciasteczka. Miła rozmowa z naszym przewodnikiem sprawiła ze szybko minął czas do kolacji- deszcz ciągle padał. Kolacja składała się znowu z kilku dań warzywna zupa, wieprzowina, ogórki z marchewką w śmietanie, ryż, zielone warzywa, makaron świderki z serem a na deser gruszka.
 
Pan od koni przywiązał wszystkie nasze konie tzn - 1 prawdziwego konia i 5 mułów żeby nie uciekły w nocy. Przed 20.00 byłyśmy już w namiocie -ciągle padało. Leżąc w namiocie i wsłuchując się w padający deszcz przestałyśmy żałować ze skróciłyśmy nasz trekking. W nocy słyszałyśmy jak obok naszych namiotów pies pana od koni walczy z innym psami -rano wiedziałyśmy że wyszedł zwycięsko przeganiając inne psy.
 
Spałyśmy prawie 10 godzin, rano pobudka i obok naszego namiotu pojawiła się miska z ciepłą wodą do umycia, później śniadanie - zbyt obfite jak dla nas- owsianka, musle, jajka, kiełbaski, tosty. Spakowałyśmy nasze`rzeczy i w deszczu ruszyłyśmy w dół do kolejnego obozu. Przed nami prawie 1000 m różnicy wysokości i 12 km drogi przez las, podmokłe łąki las paproci wyższych niż człowiek.
 
Krzaki rododendronów zastąpiły wysokie drzewa, gąszcz roślinności utrudniał miejscami wędrówkę, miejscami bardzo błotnista ścieżka zmuszała do szukania innej drogi- ćwiczyłyśmy ubieranie i zdejmowanie peleryn. Minęły nas konie z naszym ekwipunkiem. Na wzniesieniu gdzie postawiono samotną stupę czekał na nas lunch- wołowina z przezroczystym makaronem, zielone strąki, ryż i grzyby wyglądające jak boczniaki w sosie serowym - naprawdę wyśmienite, herbata, sok z mango i pomarańcze na deser. Konie które niosły nasz ekwipunek wracały już bez ładunku do domu.
 
 Ruszyliśmy w dalsza drogę i nagle przed naszymi oczami wyrosła wspaniała tęcza -widok był niesamowity. Tęcza jak powiedział nasz przewodnik to zapowiedź deszczu i znowu miał niestety rację - zaczęło intensywnie padać - byliśmy już coraz niżej, minęliśmy tartak i zobaczyliśmy pierwsze zabudowania - w przydrożnym sklepiku kupiliśmy zapałki a wydane nam pieniądze tak nam się spodobały że rozmieniłyśmy inne banknoty na te 5 ngultrum z świątynią Tiger Nest's.
 
Przestało padać, zaczęło świecić słońce, minęłyśmy mur mani i przystanęłyśmy żeby w przydrożnych krzaczkach rozpoznać marihuanę! Zachwyciłyśmy się młynkiem modlitewnym poruszanym przez wodę,  Nasz obóz rozłożony był nad rzeką. W słońcu wypiłyśmy kawę i zjadłyśmy przygotowany dla nas popcorn - na niebie pojawiła się podwójna tęcza i zaczęło padać na szczęście tylko na krótko. Spacer nad rwącą rzekę, woda lodowata.
 
Naszemu przewodnikowi udało się rozpalić ognisko - pożegnalna kolacja: zupa grzybowa z cienkimi pikantnymi chlebkami, kurczak upieczony w całości, soczewica, ryż i pizza z grzybami, ogórek z cebulką w śmietanie, dziwne nieznane nam warzywa a na deser udekorowana babka. Na niebie świeciło tysiące gwiazd latały chyba satelity, szumiała rzeka, ognisko dawało ciepło- było wspaniale - szkoda że pogoda zmusiła nas do skrócenia trekkingu. Ostatnia noc w namiocie - spałyśmy do 7.30. Rano świeciło słońce z żalem spojrzałyśmy na ukryty w gęstych chmurach pierwotny cel naszego trekkingu. Usiadłyśmy na krzesełkach i delektując się poranną kawą oglądałyśmy buszujące w trawie dudki, jeden karmił drugiego, śpiewały ptaki zapowiadał się ładny dzień. Śniadanie to zamówiona wczoraj owsianka z rodzynkami - bardzo nam smakowała i naleśniki.
 
Przyjechał pan Pelden i nasz kierowca- czas się zbierać - jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i wyruszmy do Thimphu.
 
Serdecznie pozdrawiamy Ela, Jola i Irena.

List 3 z Bhutanu Klasztor Tygrysie Gniazdo 0 out of 5 based on 0 ratings.