Na krawędzi dwóch światów: kurdyjska opowieść z Kapadocji
Złociste promienie zachodzącego słońca rozlewały się po Kapadocji, barwiąc skalne formacje Göreme na odcienie pomarańczy i purpury. Czyż można wyobrazić sobie lepsze miejsce na wieczorną kawę i baklavę?
Turcja, kraj, gdzie warstwy historii układają się jak osady starożytnej rzeki, a w powietrzu unosi się echo dawnych imperiów. Naprzeciwko mnie siedział Ismail, Kurd, a jego twarz, ostra niczym krawędź skalnej iglicy, kryła w sobie labirynt doświadczeń i konfliktów. Jego ciemne oczy, studnie, w których odbijały się cienie przeszłości, zdawały się przechowywać sekrety.
Mówił cicho, ostrożnie, jakby ważył każde słowo, zanim je wypuści z ust, a napięcie w powietrzu było gęste i namacalne, jakby każde słowo było cennym artefaktem, wydobywanym z dna zapomnianej skrzyni, czuć było napięcie. To napięcie miało swoje korzenie w splątanych niciach turecko-kurdyjskich relacji, w nieustannym zmaganiu się z tradycją i nowoczesnością.
„Rodzina,” – zaczął, a w jego głosie pobrzmiewała nuta surowości, jak wiatr smagający kamienne zbocza gór. „To nie sentymenty. To struktura. Sztywna, nieugięta. Jak stalowa rama. A w tej ramie – my. Związani. Zaciśnięci. Bez ucieczki.”
A potem dodał: „Rodzina…” a jego głos, choć cichy, miał w sobie gęstość wschodnich dywanów, utkanych z pokoleń. „Rodzina to nie tylko ludzie. To krajobraz. To góry, które nas otaczają, rzeki, które płyną przez nasze dusze. To język, który jest naszym dziedzictwem, naszą tarczą.”
Patrzyłam na jego dłonie, szorstkie od pracy, lecz zwinne, opowiadające historie zmagania i tęsknoty. Dłonie, które wprawdzie sprawnie poruszały się po klawiaturze w hotelowym biurze, lecz pamiętały jeszcze dotyk tradycyjnych, kurdyjskich instrumentów, dźwięki pieśni, które rozbrzmiewały w górskich dolinach.
„Język…” – powtórzył, a w jego oczach pojawił się blask, jakby nagle zapłonęła w nich iskra. „Język to nie tylko słowa. To nasze terytorium. To nasza suwerenność. W Turcji, gdzie przez lata próbowano nam go odebrać, każde słowo jest aktem oporu, manifestem istnienia.”
„Małżeństwo…” – ciągnął Ismail, „... to nie tylko związek dwojga ludzi. To połączenie dwóch światów. To próba zbudowania mostu między przeszłością a przyszłością.”
W jego słowach słyszałem echo rozmów, które toczyły się w kurdyjskich domach od pokoleń. Rozmów o tradycji, o honorze, o przetrwaniu. W Turcji, gdzie Kurdowie są obywatelami drugiej kategorii, małżeństwo staje się aktem politycznym, deklaracją tożsamości.
„Chcę, żeby moje dzieci mówiły po kurdyjsku” – Ismail mówił z mocą, która kontrastowała z jego wcześniejszą powściągliwością. „Ale chcę, żeby znały turecki, angielski, wszystkie języki świata. Żeby były jak drzewa – korzeniami tkwiące w ziemi, a gałęziami sięgające nieba.”
Wychodząc z hotelowej kawiarni, czułam, że opuszczam nie tylko miejsce, ale także inny świat. Świat, w którym tradycja splata się z nowoczesnością, w którym przeszłość wciąż rzuca cień na teraźniejszość. Świat, w którym Kurdowie, jak Ismail, starają się znaleźć swoje miejsce, balansując na linie, rozpiętej między dwoma brzegami.
Turcja, ta mozaika kultur i narodowości, stała się sceną, na której Kurdowie i inne grupy etniczne odgrywali swoje role w wielkim, niekończącym się dramacie tożsamości, a Ismail jest jednym z aktorów tego dramatu.