Gdy taniec staje się modlitwą: wirujący derwisze w Konyi
Stoję w półmroku sali Muzeum Mevlana w Konyi, otoczona szeptami i cichym szumem oczekiwania. Powietrze jest gęste od kadzidła i napięcia. Przede mną, na okrągłym parkiecie, derwisze w czarnych płaszczach i wysokich, brązowych czapkach czekają na sygnał.
Muzyka zaczyna płynąć, melancholijna i głęboka, przenikająca do szpiku kości. To ney, rodzaj fletu, który prowadzi nas w inną rzeczywistość. Derwisze zdejmują czarne płaszcze, ukazując śnieżnobiałe suknie. Stoją nieruchomo, jak posągi, a potem, powoli, zaczynają wirować.
Widzę, jak ich prawe dłonie wznoszą się ku niebu, a lewe opadają ku ziemi. To nie jest zwykły taniec, to modlitwa w ruchu, próba zjednoczenia z Bogiem. Wirują coraz szybciej, a ich białe suknie rozpościerają się jak gigantyczne kwiaty. Ich twarze są spokojne, niemal nieobecne, jakby byli już w innym świecie.
Czuję, jak hipnotyzujący rytm muzyki i wirujący ruch derwiszów wciągają mnie w trans. Czas przestaje istnieć, a ja jestem tylko obserwatorem tego mistycznego spektaklu. Widzę, jak ich ciała stają się coraz bardziej przezroczyste, jakby zaraz mieli zniknąć.
W pewnym momencie taniec zwalnia. Derwisze zatrzymują się, pochylają głowy w pokłonie. Cisza jest niemal namacalna. Czuję się jakbym obudziła się z głębokiego snu. Wychodzę z Muzeum Mevlana z poczuciem, że byłam świadkiem czegoś niezwykłego, czegoś, co wykracza poza granice codziennego doświadczenia. W sercu Konyi, w rytmie wirujących derwiszów, odnalazłam chwilę absolutnego spokoju.
Mrok gęstnieje w Muzeum Mevlana w Konyi. Nie mrok zwykły, bo w nim tlą się setki drobnych światełek, jakby ktoś rozsypał garść świetlików. One tańczą, migoczą, odbijają się w polerowanej posadzce. Powietrze jest ciężkie, opasłe od kadzidła, od szeptów w obcych mi językach, od czegoś, co wyczuwam w kościach, a czego nazwać nie umiem. Może to napięcie? Może to mistycyzm, który unosi się tu jak woal, gęsty, nieprzenikniony?
Na okrągłym parkiecie stoją oni. Derwisze. W czerni płaszczy, w brązie wysokich czap. Jak posągi wyrzeźbione z ciemności, nieruchome, a jednak emanujące jakimś wewnętrznym ruchem. Czekają. Na co? Na sygnał, na dźwięk, na chwilę, gdy zaczną wirować, gdy staną się ludzkimi wirami w tej mistycznej przestrzeni.
I wtedy muzyka. Melancholijna, tęskna, wibrująca w każdym nerwie. Ney, ten cholerny ney, jego jęk rozdziera ciszę, przenika mnie na wylot, wysysa ze mnie resztki racjonalności. Wciąga w ten taniec, w to wirujące uniesienie. Derwisze zrzucają czarne płaszcze. Biel ich sukni, nieskazitelna, jaskrawa w tym półmroku, razi po oczach. Jak duchy, jak anioły, a może jak posłańcy z innego świata.
Ręce wznoszą się ku górze, prawe, chwytając niewidzialne nici, lewe opadają ku ziemi, oddając coś, czego nie rozumiem. Wirują. Coraz szybciej, coraz mocniej. Białe suknie rozpościerają się jak gigantyczne lotosy, jak skrzydła, które za chwilę uniosą ich do nieba. Twarze spokojne, niemal nieobecne, jakby odklejone od tego świata, jakby patrzyli gdzieś daleko, poza granice mojej percepcji.
Czuję, jak rytm dudni w mojej głowie, jak wirujący ruch odrywa mnie od rzeczywistości. Jestem tylko obserwatorem, gapiem w tym spektaklu transcendencji. Widzę, jak oni stają się przezroczyści, jakby zaraz mieli rozpłynąć się w powietrzu, zniknąć, jak fatamorgana.
A potem nagle cisza. Taniec ustaje. Derwisze pochylają głowy w pokłonie, jakby dziękowali za to mistyczne zjednoczenie. I cisza jest tak gęsta, tak namacalna, że można by ją kroić nożem. Budzę się jak ze snu, oszołomiona, z poczuciem, że właśnie dotknęłam czegoś niezwykłego. Wychodzę z Muzeum Mevlana, niosąc w sobie ten rytm, to wirujące uniesienie. W sercu Konyi, w rytmie wirujących derwiszów, znalazłam chwilę absolutnego, cholernego spokoju.