Prawdziwy Stambuł to miasto, które istnieje tylko w naszych wspomnieniach
Trzydzieści lat. Trzydzieści lat to jak trzy stambulskie wiosny, każda z nich pachnąca inaczej, każda malująca miasto w nowych odcieniach. Wracam do hoteliku na czwartym piętrze, bez windy, a kręte schody zdają się pamiętać każdy mój krok sprzed lat. Wtedy, w tamtym Stambule, ulice pulsowały rytmem handlu, a powietrze gęstniało od zapachu wełny i bawełny. Swetry i dżinsy, niczym relikwie, wędrowały potem do Polski, do szarych, betonowych miast, niosąc ze sobą zapach dalekich, egzotycznych bazarów.
Trzydzieści lat to szmat czasu. Właśnie tyle minęło, odkąd po raz pierwszy postawiłam stopę w Stambule, w mieście, które jest moją melancholijną obsesją, w mieście, gdzie wspomnienia splatają się z mglistymi obrazami przeszłości, tworząc labirynt, w którym gubię się i odnajduję.
Ulice tonęły w smogu. Szliśmy o świcie, a mgła dusiła miasto jak mokra szmata. Przysiedliśmy na obdrapanej ławce, cierpliwie czekając, aż smog uniesie się choć trochę, by móc dostrzec kontury Błękitnego Meczetu. Teraz te same ulice lśnią czystością, jasne i uporządkowane, jakby ktoś starannie wytarł gumką ślady tamtych dusznych dni, tamtej niepewności. Ale czy to naprawdę czystość? Czy może tylko starannie ułożona scenografia dla turystów, którzy przyjeżdżają tu, by odhaczyć Stambuł z listy „must see”
Błękitny Meczet. Wtedy, przed trzydziestu laty, to było objawienie, moment, w którym człowiek czuł się jak gość w innym świecie. Wewnątrz, labirynty dywanów, każdy z nich jak osobista modlitwa, jak niemy krzyk duszy, jak odcisk palca każdego mieszkańca Stambułu, który chciał zostawić tu ślad swojej obecności w postaci swojego dywanu. Teraz, jednolita, czerwona wykładzina. Płaska, bezduszna. Nie znaczy nic. Jest tylko tłem dla turystycznych selfików i błysków fleszy.
Dziś, w tłumie turystów, czuję się jak intruz, jak ktoś, kto próbuje odnaleźć zagubiony klucz do tamtego, magicznego świata. Gdzie podział się ten zachwyt, to poczucie sacrum, to poczucie dotknięcia czegoś niezwykłego? Czy to ja się zmieniłem, czy może świat, który mnie otacza?
Bosfor. Wtedy, w tamtym czasie, to była granica, linia demarkacyjna między Europą a Azją. Patrzyłem na azjatycki brzeg, na ten nieznany, tajemniczy świat, który kusił mnie swoją innością. Dziś, w erze mostów i tuneli, granice stały się płynne, ale czy to oznacza, że świat stał się bardziej zrozumiały? Czy może tylko stracił swoją magię, swoją zdolność do zaskakiwania?
Spacerując brzegiem Bosforu, szukam tej samej nostalgii, którą czułam lata temu. Wędkarze, zapatrzeni w taflę wody, wydają się być jedynym niezmiennym elementem tego krajobrazu. Wciąż patrzę na azjatycką część miasta, oddzieloną ode mnie wodą. Wtedy, młoda i pełna ciekawości, marzyłam o przekroczeniu mostu, o poznaniu tego innego, orientalnego świata. Dziś, stojąc na tym samym brzegu, czuję, że to pragnienie wciąż we mnie żyje.
Stambuł, miasto, które nieustannie się zmienia, miasto, które jest moją melancholijną obsesją. Wracam tu, szukając śladów przeszłości, szukając tego, co utracone. Ale czy można odnaleźć to, co minęło? Czy można odtworzyć tamten zachwyt, tamtą naiwność, tamtą wiarę w inny świat?
Wielki Bazar. Labirynt migoczących klatek, gdzie złoto zwisało jak dojrzałe, lecz nieosiągalne owoce z rajskiego drzewa. Łańcuszki, pierścionki, kolczyki – pozornie tania tandeta, a jednak wtedy, w moim stambulskim śnie, były symbolem bogactwa, które mnie oszałamiało i kusiło. Marzyłam o nich, dotykałam wzrokiem, a dłonie kurczowo zaciskały puste kieszenie, jakby próbowały zatrzymać ulotne marzenie.
Teraz wracam tu, bogatsza o lata doświadczeń i o kilka groszy w portfelu. Patrzę na te same złote łańcuszki, na te same pierścionki, które kiedyś wywoływały we mnie dreszcz pożądania. I nic. Absolutnie nic. Nie podchodzę, nie kupuję. Są osiągalne, jak nigdy dotąd, a jednak nie chcę ich. Jakby przez te trzydzieści lat coś we mnie umarło. Jakby tamten zachwyt, tamto pragnienie, tamta naiwna wiara w moc złota, wyparowały jak poranna mgła.
Może to kwestia czasu. Może to kwestia tego, że zobaczyłam, jak kruche jest to bogactwo, jak ulotne są te miraże. A może to po prostu kwestia tego, że zrozumiałam, że prawdziwe bogactwo nie tkwi w złocie, lecz w chwilach, w ludziach, w zapachach i smakach, które zostają w nas na zawsze. W szumie modlitw z minaretów, w smaku mocnej, tureckiej kawy, w dotyku kamiennych uliczek, które pamiętają kroki milionów ludzi. W tych drobnych, ulotnych momentach, które są prawdziwym skarbem tego miasta.
Wracam do hoteliku. Siadam na łóżku. Patrzę przez okno. Widzę minarety. Słyszę muezina. Myślę o tych dziurawych skarpetkach. O tych dzieciach. O tych ciężkich torbach, wypchanych towarem, marzeniami i niepewnością. O tym czy się dobrze „zainwestowało” te kilkanaście dolarów na towar, czy uda się przetrwać w Polsce, która dopiero była pisana na nowo. O smaku wody gotowanej grzałką w kształcie spirali. O tym, co minęło. I o tym, co zostało.
Może nie. Może jedyne, co nam pozostaje, to spojrzeć w lustro przeszłości i zobaczyć w nim odbicie nas samych, odbicie naszych marzeń, naszych tęsknot, naszych lęków. Może jedyne, co nam pozostaje, to zbierać te ulotne chwile, jak okruchy wspomnień, i układać je w mozaikę, która jest naszym własnym, prywatnym Stambułem. Bo przecież „Prawdziwy Stambuł to miasto, które istnieje tylko w naszych wspomnieniach”.