List 11 Thimphu - stolica Bhutanu
Wpisany przez Elżbieta Migdał Niedziela,
07 Wrzesień 2014 01:00
Thimphu – dzisiaj ruszamy na zwiedzanie miasta. Piękna słoneczna pogoda, jednak nasz przewodnik przypomina nam o zabraniu peleryn, mimo że wcale nie zanosi się na deszcz. Śniadanie – szwedzki stół. O 9.00 wyruszamy – pierwszy punkt programu to stupa w stylu tybetańskim zbudowana przez królową matkę na cześć trzeciego króla, który umarł w młodym wieku. Za bramą duże młynki modlitewne, a wokół nich pełno pielgrzymów – trudno ustawić się do zdjęcia, pielgrzymi krążą również wokół stupy z młynkami i różańcami w rękach. Na cztery strony świata patrzą, opiekując się, protektorzy chroniący przed wojną. Obeszłyśmy stupę dookoła razem z pielgrzymami. Teraz ruszamy do wielkiego Buddy na szczycie wzgórza zbudowanego przez tajlandzkich robotników finansowanych przez rząd Tajlandii, sponsorem wielkiego Buddy byli bogaci ludzie z Singapuru i Hongkongu. Budda patrzy na stolicę Thimphu, wysokość figury to 51 m, w środku będzie świątynia, ale obecnie nie można tam wejść, bo jeszcze trwają prace budowlane, Wielki taras przed figurą pozwala docenić jej wielkość. Z tej wysokości zobaczyłyśmy stare Thimphu – Fortecę, stupę i sąd. Prosto od wielkiego Buddy pojechaliśmy na zawody łucznicze, wejście było bezpłatne, na trybunach siedziało sporo widzów – z trudem znaleźliśmy miejsce siedzące – trwała 8 runda zawodów – trzy drużyny walczyły o zwycięstwo: czerwoni, żółci i niebiescy – po pięciu zawodników w drużynie, strzelano z nowoczesnych łuków z odległości 150 m do małej tarczy: trafienie w okrąg to 3 punkty, w tarczę 2. Po każdym udanym strzale pozostali zawodnicy odtańczyli taniec radości. Zawodnikom przygrywali grajkowie na tradycyjnych bhutańskich instrumentach muzycznych, a ubrane w ludowe stroje kobiety tańczyły i śpiewały. Żar lał się z nieba, słońce nieźle opalało – wysiedzieliśmy do 11 rundy, podziwiając umiejętności bhutańskich łuczników. Miejscowa telewizja relacjonowała zawody –widziałyśmy jak kilkakrotnie kamera kierowała się na nas i siedzących obok nas białasów. Teraz jedziemy na weekendowy targ – w wielkiej hali zgromadzono warzywa prawie z całego świata, nas zaciekawiły młode liście paproci, które wielokrotnie jadłyśmy. Na piętrze miejscowi rolnicy z całego kraju wystawiali swoje produkty.
Dowiedziałyśmy się, że w Bhutanie nie jada się surowych pomidorów, tylko zawsze po ugotowaniu. Cały kącik poświęcony był betelowi – leżały tam owoce, liście, proszek i glinka. Na innych straganach leżały ogromne grzyby shitake, suszone ryby, różne rodzaje chilli. Z targu pojechaliśmy na lunch do włoskiej restauracji – bardzo nam smakowała pizza z grzybami i wegetariańskie lasagne, a wszystko popiłyśmy indyjskim lassi. W restauracji delikatnie rozbrzmiewała nowoczesna bhutańska muzyka – od kelnerek dowiedziałyśmy się, jaki to zespół i na dole w supermarkecie udało nam się z pomocą naszego przewodnika kupić tę płytę. W samochodzie potwierdziliśmy, że to te same piosenki, które słyszałyśmy w restauracji. Teraz jedziemy do Fortecy w Thimphu. Bardzo zadbany teren, nie wolno fotografować prawej strony – tam pałac królewski i tak ukryty w drzewach, dalej parlament. Wita nas po lewej stronie warta honorowa pilnująca powiewającej na maszcie flagi bhutańskiej. Idziemy dalej, mijamy wejście do fortecy dla króla i oficjalnych gości, dalej jest wejście dla turystów – prześwietlają nasze torebki, przechodzimy przez bramkę – po schodach wychodzimy na dziedziniec, ściany pięknie udekorowane. Dziedziniec z jednej strony zamyka wieża, dalej nie możemy przechodzić – tam część administracyjna. Z dziedzińca prowadzą wejścia do trzech świątyń, z jednej dobiega odgłos bębnów i modlitwy mnichów. Tam nie mamy wejścia. Za chwilę w drugiej świątyni zaczynają się modły, stajemy przy otwartym oknie za plecami głównego mistrza – trwają modlitwy, mnisi dzwonią dzwonkami, unoszą do głowy wadźrę i dzwonek, jeden z mnichów dmie w muszlę, dwaj inni uderzają w bębny. Rozpraszamy modlących się mnichów. Odwraca się do nas główny przełożony tego klasztoru, za plecami którego stoimy, ale o dziwo z miłym uśmiechem. Do tej świątyni I tak nie wejdziemy, wracamy na dziedziniec i po zdjęciu butów wchodzimy do jedynej dostępnej świątyni. W ołtarzu znajduje się figura Buddy, obok guru Padma Sambawa i Sabdruk. W bocznych ołtarzach Awalokiteśwara posiadający 1000 rąk i tysiąc oczu – Budda współczucia. Przed ołtarzem tron dla króla, byłego króla i najwyższego lamy Bhutanu. Wychodzimy ze świątyni, na ścianie namalowana historia Milarepy. Ojciec Milarepy umarł młodo i matką z synem zaopiekował się wuj, który był bardzo niedobry. Matka bardzo się martwiła, gdy wuj powoli pozbawiał Milarepę majątku po ojcu, w końcu wyrzucił Milarepę z domu. Na odchodnym matka prosiła, aby nauczył się czarnej magii, wrócił i zemścił się na niedobrym wuju. Tak też Milarepa uczynił, wrócił i zaczął używać czarnej magii do zniszczenia wuja, okazało się jednak, że jego moc zniszczyła nie tyko wuja, ale siała ogromne zniszczenie. Milarepa zmartwił się bardzo swoim postępowaniem i poszedł medytować. Przychodzili do niego uczniowie i zwierzęta. Jednego dnia w lesie, w którym medytował Milarepa, polował z psem myśliwy. Myśliwy zobaczył daniela i wystrzelił do niego z łuku, jednak nie trafił posłał, więc psa, żeby zagonił zwierzę. Daniel uciekał i dobiegł w pobliże Milarepy i tam się schronił, pies przybiegł za nim, już miał się rzucić na siedzące zwierzę, ale nagle spokorniał i usiadł obok niego. Za nimi przyszedł myśliwy, widząc co się dzieje, bardzo się zdenerwował i wystrzelił z łuku do medytującego Milarepy, strzała jednak ominęła Milarepę – uczynił tak jeszcze kilka razy i zawsze strzały omijały Milarepę, wtedy zrozumiał, że Milarepa jest świętym mężem i stał się jego najwierniejszym wyznawcą. Na niebie kotłują się czarne chmury, wychodzimy z Fortecy. Prześwietlają nasze torebki, przechodzimy przez bramkę. Wzdłuż murów Fortecy wracamy do samochodu, kwitną kwiaty, teren starannie uporządkowany, wśród drzew widoczny pałac królewski.
Teraz jedziemy do hodowli takina. Zwierzę to prawie całkowicie wymarło. Na dużym terenie za płotem widzimy wolno poruszające się takiny – dziwne zwierzęta – połączenie głowy kozy z ciałem krowy o gęstej skręconej sierści i czarnych rogach. Według legendy stworzony przez szalonego mnicha. Zbliżamy się do ogrodzenia i jeden z takinów zmierza w naszym kierunku – przez specjalne otwory karmimy go trawą, delikatnie dotykamy jego grubej sierści. Podchodzą następne zwierzęta – niestety zaczyna podać i ubieramy peleryny. Ścieżka prowadzi do dalszych ogrodzeń, w następnym mieszka sarenka, dalej jeszcze jelenie. Całą drogę wędruje za nami czarna koza – chyba udomowiona, bo nas nie atakuje. Pada coraz mocniej, ostatnie spojrzenie na takiny i wracamy do hotelu. Niżej deszcz ustaje. Przed kolacją jeszcze spacer po mieście – zachwycamy się policjantem kierującym w budce ruchem ulicznym – robi to z taką gracją, aż miło patrzeć. Kierowcy zgodnie ze wskazaniami wjeżdżają na rondo i przejeżdżając, dzielnie omijają śpiące na środku drogi psy – jedynie one nie reagują na wskazania policjanta. Oglądamy na bocznej uliczce sklepy z mięsem – w Bhutanie nie zabija się zwierząt – wystawione na sprzedaż mięso i ryby pochodzą z Indii – patrząc na wybór, bardzo łatwo zostać wegetarianinem. Przechodzimy obok zamkniętej świątyni, ogrodu dla dzieci wybudowanego w współpracy z Tajlandią i przez plac zegarowy wracamy do hotelu na kolację. Próbujemy kolejne bhutańskie piwo Red Panda, całkiem nieźle smakuje. Jutro opuszczamy Thimphu.